Naszym celem jest zamknięcie tej wystawy. Pod Ratuszem zgromadziło się kilkaset osób. Przyszliśmy nie po to, by pokrzyczeć – tylko po to, by jasno wyrazić sprzeciw wobec insynuacji, że „nasi chłopcy” walczyli dobrowolnie w mundurach Wehrmachtu. To nie tylko historyczna manipulacja – to jawne plucie w twarz ofiarom niemieckich zbrodni.



Wywiad dla pisma “Nasz Dziennik”:
Rozmowa z Natalią Nitek-Płażyńską, radną sejmiku województwa pomorskiego, prezesem Fundacji Łączy Nas Polska
Jakie ma Pani pierwsze wrażenie po obejrzeniu wystawy „Nasi chłopcy”?
– Tytuł sugeruje bliskość, dumę, więź – „nasi chłopcy”, czyli tacy, z którymi się utożsamiamy, których chcemy objąć wspólnotą pamięci. A potem wchodzę do muzeum i widzę uśmiechnięte twarze młodych mężczyzn w niemieckich mundurach. Pełni zapału, emanujący siłą, gotowi do działania – niemal jak kadry z propagandowych kronik III Rzeszy. I to oni witają odwiedzających. Dalej wchodzimy w narrację, czytamy – i co słyszymy? Że była to „służba” w Wehrmachcie. Tymczasem to nie była żadna służba, to był terror. Brutalne przymusowe wcielenia, którym często towarzyszyły groźby śmierci – nie tylko wobec mężczyzn, ale całych rodzin. A w całej ekspozycji brakuje jasnego, bezkompromisowego nazwania rzeczy po imieniu: że większość tych ludzi nie chciała nosić niemieckiego munduru, że byli zastraszeni, zaszczuci, że dzieci ginęły tylko dlatego, że były Polakami, a dorośli nie mieli wyboru.
Gdzie organizatorzy postanowili postawić emocjonalny akcent?
– Na fascynacji. Narracja wystawy sugeruje, że dla tych młodych chłopaków była to niemal ekscytująca przygoda – podróż życia, okazja do zobaczenia świata, doświadczania czegoś nowego. Wprost padają sformułowania o „nowym etapie” w ich życiu. Brzmi to tak, jakby pójście do Wehrmachtu było formą samorealizacji. I dalej: pojawia się sugestia, że to przecież też była część naszej historii, że nie ma się czego wstydzić, że trzeba o tym mówić otwarcie, że to też „nasi chłopcy”. Problem polega na tym, że nikt nie zająknie się, że to, że to było dramatyczne, że to dla tych ludzi – siłowo wcielonych do armii niemieckiej – noszenie tego munduru było dla nich hańbiące.
Istnieje ryzyko, że ktoś wychodząc z tej wystawy, zacznie odczuwać… sympatię do Wehrmachtu?
–I tu dochodzimy do sedna problemu: przeciętny widz, zwłaszcza zagraniczny turysta, który nie zna dobrze polskiej historii, wychodzi z tej wystawy z fałszywym wrażeniem, że Polacy z ochotą zasilali szeregi armii niemieckiej. Że czekali na pobór, walczyli ramię w ramię z Niemcami, a nawet strzelali do własnych rodaków. Przekaz jest taki: Polacy też byli winni. A skoro tak, to po co reparacje? Po co jakiekolwiek oczekiwania wobec Niemiec? Skoro „wszyscy byli zamieszani”, to może i my powinniśmy coś wypłacić? I właśnie to jest najbardziej oburzające. Bo ta wystawa nie tylko relatywizuje zbrodnie, ale też wpisuje się w bardzo niebezpieczną narrację, która może podważyć polskie roszczenia historyczne i moralne. To jest policzek wymierzony naszym przodkom – ofiarom okupacji, terroru, pacyfikacji. Ale to także zagrożenie dla naszej przyszłości. Jeśli sami, w polskim muzeum, za publiczne pieniądze, zaczniemy sączyć taką wersję historii, to Niemcy nie tylko się wybielą, ale być może któregoś dnia – przy wsparciu innych środowisk, w tym żydowskich – będą od nas żądać „odszkodowań” za coś, czego nigdy nie zrobiliśmy.
Jak rzecznik muzeum Andrzej Gierszewski zareagował na zarzuty, które Państwo podnosiliście?
–Już sama mowa ciała – skrzyżowane ręce, lekki uśmieszek, postawa pewnego siebie człowieka, który zdaje się nie widzieć problemu – mówiła wiele. Ale to, co powiedział, było jeszcze bardziej wymowne. Mówił o swoim dziadku – o ile dobrze pamiętam, to był dziadek – który służył w Wehrmachcie, i z dumą oświadczył, że on również chce, aby jego przodek był częścią naszej wspólnoty. Czy jeśli ktoś z rodziny ochoczo służył w armii okupanta, to dziś jego wnuk ma moralne prawo narzucać nam narrację, że to też był “nasz chłopiec”? Przepraszam, ale to jest już nie tylko zakłamywanie historii – to próba odwrócenia pojęć. Przecież nie możemy uznać, że wszyscy są “nasi”, bez względu na to, po której stronie barykady stali. Wystarczyło, że na tej samej wystawie pojawił się Donald Tusk – jako przykład wpisany w ten sam kontekst – i to już samo w sobie pokazuje, jak bardzo całość została upolityczniona. Jeśli ktoś usiłuje wmówić Polakom, że mają wspólnie budować pamięć z potomkami tych, którzy mordowali ich przodków, to powiem wprost: nie, to nie jest wspólnota. Wspólnota zaczyna się tam, gdzie jest prawda.
Czy mamy do czynienia z brakiem wyczucia ze strony władz, czy może to już coś znacznie bardziej niepokojącego?
– Gdyby to był tylko brak wyczucia, moglibyśmy mówić o niekompetencji. Ale tu nie chodzi o niezdarność – to zorganizowana perfidia. I co gorsza, trwale zakorzeniona, wieloletnia i sowicie finansowana. Niemieckie organizacje pozarządowe działające w Polsce od lat skutecznie infiltrują samorządy, stowarzyszenia, a nawet środowiska polityczne. Ogromne pieniądze idą na „miękką edukację” – w rzeczywistości chodzi o kształtowanie elity, która będzie myśleć i mówić po ich myśli. Szkolą przyszłych polityków, samorządowców, liderów opinii. I robią to skutecznie, bo wielu z nich już dziś decyduje o tym, jak wygląda debata publiczna. Nie trzeba daleko szukać. W zeszłym roku moja fundacja „Łączy nas Polska”, wspólnie z radnymi Gdańska, alarmowała w sprawie żenującej uroczystości w dworze Artusa, zorganizowanej ręka w rękę z niemieckim konsulatem. Uhonorowano tam… Klausa von Stauffenberga. Tego samego Stauffenberga, który był fanatycznym nazistą i otwarcie gardził Polakami. Owszem, próbował zabić Hitlera – ale nie dlatego, że chciał zakończyć wojnę. On po prostu uważał, że Hitler za wolno i zbyt łagodnie morduje Polaków. I właśnie ten człowiek został przedstawiony jako niemiecki bohater, niemal wzorzec postawy obywatelskiej. To nie jest przypadek. To jest celowa manipulacja pamięcią historyczną. Na tę właśnie sprawę powoływał się ostatnio rzecznik muzeum, Andrzej Giersiewski, kiedy odpowiadał na nasze protesty wobec obecnej wystawy. Zamiast odnieść się merytorycznie do naszych zarzutów, kpił z nas, twierdząc, że nic nie wskóraliśmy, gdy protestowaliśmy przeciwko gloryfikacji Stauffenberga. A gdy mówiliśmy o godności Polski, o szacunku dla naszych ofiar, dla ludzi, którzy oddali życie w walce z niemieckim okupantem, on… zaczął się przechwalać, że Niemcy regularnie zapraszają go na swoje uroczystości.
Taka jest dziś definicja prestiżu?
– Tak, klaskać Niemcom i szydzić z własnego narodu. Jeśli tak, to my naprawdę mamy problem większy niż tylko źle dobrany repertuar wystawy. To coś więcej niż słabość. To cios, który naprawdę we mnie uderzył. Zderzyłam się z postawą ludzi, którzy powinni być depozytariuszami pamięci i godności narodowej, a zamiast tego robią z siebie beneficjentów niemieckich zaproszeń na rauty. Mówimy o klasie samorządowej i politycznej, o tej samozwańczej elicie – śmietance towarzyskiej – która od lat żeruje przy korycie, nie tylko w Gdańsku, ale też w innych miastach, choćby we Wrocławiu. To ludzie, którzy nie tylko nie mówią o prawdzie, ale wręcz ostentacyjnie się nią nie interesują. Nie rozmawiają o honorze, o naszej historii, o cierpieniu Polaków. Liczy się tylko to, kto ich zaprosił, gdzie postawiono kieliszki i kto był na liście gości.
To jest dramat naszego życia publicznego: że ci, którzy powinni stać na straży polskiej racji stanu, dziś dumnie opowiadają o swoich kontaktach z zagranicznymi sponsorami pamięci – ale nie naszej pamięci. Problemem nie są tylko ci samorządowcy. Problemem jest to, że obecna władza zamiast ich rozliczać, utwardza ich pozycję. Zamiast mówić „dość”, daje im więcej przestrzeni. A w tej przestrzeni oni wprowadzają narracje niepolskie, wygodne dla innych, ale szkodliwe dla nas.
Protest przed Ratuszem Gdańska to początek realnej presji?
– Absolutnie tak. Naszym celem jest zamknięcie tej wystawy. Pod Ratuszem zgromadziło się kilkaset osób. Przyszliśmy nie po to, by pokrzyczeć – tylko po to, by jasno wyrazić sprzeciw wobec insynuacji, że „nasi chłopcy” walczyli dobrowolnie w mundurach Wehrmachtu. To nie tylko historyczna manipulacja – to jawne plucie w twarz ofiarom niemieckich zbrodni.
Czy możliwe są kolejne protesty?
– Jak najbardziej. Jeśli wystawa nie zniknie, to ulica znów zabierze głos. A przecież nawet po stronie obecnej władzy zaczynają się pojawiać głosy krytyki. Choćby wicepremier Władysław Kosiniak-Kamysz – mówi, że „coś tu nie gra”. A skoro nawet rzecznik rządu Adam Szłapka zauważa ten absurd, to może czas najwyższy zakończyć tę farsę. Latem w Gdańsku – nie wiedzieć czemu – regularnie wybija to, co nazwałabym wprost: nazistowskie szambo. Rok temu mieliśmy fetowanie Stauffenberga – nazisty, który chciał zabić Hitlera nie dlatego, że był zbrodniarzem, tylko dlatego, że był… za mało skuteczny. Dwa lata temu na Jarmarku Dominikańskim zaproszono niemieckie zespoły, które z kuflami piwa i w ludowych strojach radośnie odśpiewywały pieśni z hitlerowskiego repertuaru. To nie jest przypadek. To systematyczny problem. I właśnie temu musimy się przeciwstawiać. Bo jeśli my nie postawimy granicy – nikt jej za nas nie wyznaczy.
Dziękuję za rozmowę.